Droga do zielonego

Lato jest czasem, kiedy udaje mi się doprowadzić mój umysł do stanu takiego luzu i spowolnienia, że w gonitwie myśli znajduję więcej niż zwykle czasu na leniwe bujanie w obłokach. Zawsze wtedy przydarza mi się coś na kształt... inspiracji.

Przed dwoma laty było dla mnie wyjątkowo trudne i bolesne, ponieważ mój Tato przegrał walkę z rakiem. Nie był to czas na marzenia, leniwe i niespieszne obserwowanie swoich własnych myśli.

Tegoroczne lato, choć nad wyraz skąpiące upalnych, słonecznych dni, gdy umysł pracuje leniwie, wypoczynkowo, siłą rzeczy jest dla mnie daleko przyjemniejsze. Jak sądzę, aby zrekompensować sobie tamten trudny czas, ostatnio poddaję się obserwacji moich myśli częściej i z dużą przyjemnością. Trudno to nawet jakoś sensownie określić. Zastanawiam się nad sobą? Szukam w sobie czegoś? A może potrzebuję zmiany w sobie, zmobilizowania się, by dać sobie coś więcej, coś lepszego?

Lato w pracy. Sezon urlopowy w pełni, ze względu na splot różnych okoliczności od czerwca poza moimi zadaniami przejmuję na siebie część obowiązków tej czy innej osoby, bo taki mam charakter pracy. Wiem, że kiedy ja będę odpoczywać, reszta ekipy podzieli się moją pracą - a jednak z każdym dniem sił coraz mniej, cierpliwości do pracy jak na lekarstwo, za to coraz więcej potrzeby oderwania się i świadomego zrobienia w głowie miejsca na NOWE.

Z uwagi na moją dietę (rany, ileż można o tym żarciu ciągle) zaczęłam poszukiwać w sieci nowych źródeł wiedzy na temat diety niełączenia i tak trafiłam na znakomity oficjalny blog Agnieszki Maciąg. Zachwycił mnie do tego stopnia, że kupiłam Jej książkę 'Smak Szczęścia", którą w ciągu dwóch tygodni zdołałam przeczytać dwa razy, następnie "Smak Miłości", a obecnie powoli przeprawiam się przez "Smak Zdrowia". Nigdy nie wierzyłam w opowieści o "pozytywnej energii", którą może dać nieznana osoba - a tu proszę, z tego bloga i książek biją tak dobre i fajne uczucia, że mój żądny wrażeń umysł pochłonęły całkowicie. Ileż inspiracji! OK, czasem czytam o sprawach oczywistych - ale niejednokrotnie łapałam się na myśli "no tak, zawsze to wiedziałam, ale JAK DOBRZE, że ktoś inny też tak uważa!".

I tak niepostrzeżenie zaczęłam rozważać rezygnację z mięsa.

Bo skoro trzymając się zaleceń mojej Pani Dietetyk odpuściłam drób i wieprzowinę, dzięki czemu czuję się lepiej, zostałam przy wołowinie i rybach (sorry, ale dziczyzny i baraniny jakoś nie widać na półkach sklepowych) - co tak naprawdę nie przynosi mi wiele radości (no dobra, ryby są super, ale ta wołowina...) - to po co mam się zmuszać?

Żeby nie było wątpliwości - nie chodzi mi ubojnie, cierpienie zwierząt, warunki hodowli itp. No, może nie mam tego tak całkiem gdzieś, ale moje motywy są zupełnie inne. A jeśli przy okazji jakoś tam zmniejszy się dzięki mnie zapotrzebowanie na produkcję mięsa, to w porządku. Wiadomo, kropla drąży skałę.

Dopiero się przymierzam. To znaczy, jem tak jak zwykle, ale prawie bez mięsa. Mam świadomość, że w mojej diecie przeważają warzywa, strączki i pełne ziarno, dlatego czuję się w miarę spokojnie i bezpiecznie. Ale te podwaliny buduję od długiego już czasu, zatem grunt mam pewny i mocny. Mam także świadomość, że nic nie mogę robić na siłę, i jeśli raz na jakiś czas dopadnie mnie chęć na mięso, to z pewnością jej ulegnę. Na razie nie chcę zupełnie wykluczać ryb, i jak mniemam, ten etap będzie najdłuższy. Jak napisałam, to jest pewnego rodzaju droga. Zobaczymy, jak będzie mi się nią szło.

0 komentarze:

Prześlij komentarz